Obecnie w naukach przyrodniczych nie ma już odkryć i odkrywców. Powód jest bardzo prozaiczny; odkrycia takie są po prostu nieopłacalne, ponieważ prowadzą one do tej samej konkluzji: prawa natury są doskonałe - i niczego nie trzeba poprawiać! A skoro tak, to na pewno nie da się na tym zarobić.
Tak zwani naukowcy nie zajmują się odkrywaniem niewygodnych (czytaj: nieopłacalnych) praw natury, lecz kombinują - jakby tu naturę przechytrzyć. Propaganda medyczna, powołując się na rzekome odkrycia naukowe, podstępem mami sensacjami o najnowszych wynikach badań, sugerując że właśnie ta dieta jest zdrowsza od wszystkich pozostałych, bo tamte były be.
Przemysł przetwórczy od dwóch wieków miesza ludziom zmysły smaku. Gorzki smak nie musi oznaczać trucizny (jak to jest w naturze), a słodki - pewnej zdrowotności. Więc nie możemy już bazować na samych zmysłach, by odróżnić pełnowartościowy produkt spożywczy od zwyczajnego badziewia, albo wręcz trucizny. Obecnie nie wystarczy już smak, zapach i kolor do oceny tego, co jemy. By zachować zdrowie, należy nabyć podstawową wiedzę o zasadach zdrowego odżywiania, w których nie tak ważne jest to, co należy jeść, jak to, czego należy unikać we własnym dobrze pojętym interesie, choć jest zachwalane, polecane i reklamowane, ładnie zapakowane, a na dodatek jest smaczne i ładnie pachnie.
Nasi przodkowie nigdy nie jedli nic innego jak to, co złowili, wyhodowali bądź urosło w promieniu nie więcej niż 10 km od miejsca, w którym mieszkali - i żyli zdrowo. I nie brakowało im ryb morskich, tranu, pędów bambusa, oliwy z oliwek, oleju palmowego, brązowego ryżu (ani tym bardziej białego), soi, cieciorki i ciecierzycy, chrząstki z rekina, oleju z wiesiołka (koniecznie dwuletniego!), grejpfrutów, kiwi, suplementów w postaci bomby witaminowej, itp. dupereli.
Obywali się też bez medycyny tzw. natusralnej, czyli wybijania wszystkiego, co się rusza w organizmie za pomocą zappingu, morowania aparatem Mora wg Huldy Clark czy Siemionownej (czytaj: Siemionowej); picia odbytnicą, czyli lewatyw wg Srałachowa czy Srombaka (czytaj: Szałachowa czy Tombaka); indeksu glikemicznego Montignaca; Lekarza pierwszego kontaktu (dzisiaj to nie do pomyślenia); suplementów i probiotyków, nie mówiąc już o antybiotykach... i żyli!
Nie wiedzieli też nic o grupie krwi jaką mają, ale nie mieli problemów z jedzeniem. Nie mieli pojęcia o cholesterolu, jedli tłusto jak tylko się dało, a nie mieli miażdżycy. Nikt im nie przekazał wiedzy o stosunku B:T:W (białka, tłuszcze, węglowodany), i raczej im tego nie brakowało. No i nie mieli tylu aptek, co obecnie, i raczej za tym nie tęsknili.
Chcę przez to powiedzieć, że człowiek może się obejść bez tych wszystkich dziwnych rzeczy i niczego nie będzie mu brakować. A nawet wprost przeciwnie - będzie zdrowszy! Zgodnie z podstawowym prawem natury: nasze... jest najzdrowsze! Oczywiście nasze - to znaczy to, co wyrosło u nas w kraju, w którym żyjemy. To importowane zaś - jest takie sobie... w najlepszym przypadku. I nie znam wyjątku, żeby moda na zagraniczne badziewie wyszła komuś na zdrowie... Więc warto się nad tym zastanowić.
Tak zwani naukowcy nie zajmują się odkrywaniem niewygodnych (czytaj: nieopłacalnych) praw natury, lecz kombinują - jakby tu naturę przechytrzyć. Propaganda medyczna, powołując się na rzekome odkrycia naukowe, podstępem mami sensacjami o najnowszych wynikach badań, sugerując że właśnie ta dieta jest zdrowsza od wszystkich pozostałych, bo tamte były be.
Przemysł przetwórczy od dwóch wieków miesza ludziom zmysły smaku. Gorzki smak nie musi oznaczać trucizny (jak to jest w naturze), a słodki - pewnej zdrowotności. Więc nie możemy już bazować na samych zmysłach, by odróżnić pełnowartościowy produkt spożywczy od zwyczajnego badziewia, albo wręcz trucizny. Obecnie nie wystarczy już smak, zapach i kolor do oceny tego, co jemy. By zachować zdrowie, należy nabyć podstawową wiedzę o zasadach zdrowego odżywiania, w których nie tak ważne jest to, co należy jeść, jak to, czego należy unikać we własnym dobrze pojętym interesie, choć jest zachwalane, polecane i reklamowane, ładnie zapakowane, a na dodatek jest smaczne i ładnie pachnie.
Nasi przodkowie nigdy nie jedli nic innego jak to, co złowili, wyhodowali bądź urosło w promieniu nie więcej niż 10 km od miejsca, w którym mieszkali - i żyli zdrowo. I nie brakowało im ryb morskich, tranu, pędów bambusa, oliwy z oliwek, oleju palmowego, brązowego ryżu (ani tym bardziej białego), soi, cieciorki i ciecierzycy, chrząstki z rekina, oleju z wiesiołka (koniecznie dwuletniego!), grejpfrutów, kiwi, suplementów w postaci bomby witaminowej, itp. dupereli.
Obywali się też bez medycyny tzw. natusralnej, czyli wybijania wszystkiego, co się rusza w organizmie za pomocą zappingu, morowania aparatem Mora wg Huldy Clark czy Siemionownej (czytaj: Siemionowej); picia odbytnicą, czyli lewatyw wg Srałachowa czy Srombaka (czytaj: Szałachowa czy Tombaka); indeksu glikemicznego Montignaca; Lekarza pierwszego kontaktu (dzisiaj to nie do pomyślenia); suplementów i probiotyków, nie mówiąc już o antybiotykach... i żyli!
Nie wiedzieli też nic o grupie krwi jaką mają, ale nie mieli problemów z jedzeniem. Nie mieli pojęcia o cholesterolu, jedli tłusto jak tylko się dało, a nie mieli miażdżycy. Nikt im nie przekazał wiedzy o stosunku B:T:W (białka, tłuszcze, węglowodany), i raczej im tego nie brakowało. No i nie mieli tylu aptek, co obecnie, i raczej za tym nie tęsknili.
Chcę przez to powiedzieć, że człowiek może się obejść bez tych wszystkich dziwnych rzeczy i niczego nie będzie mu brakować. A nawet wprost przeciwnie - będzie zdrowszy! Zgodnie z podstawowym prawem natury: nasze... jest najzdrowsze! Oczywiście nasze - to znaczy to, co wyrosło u nas w kraju, w którym żyjemy. To importowane zaś - jest takie sobie... w najlepszym przypadku. I nie znam wyjątku, żeby moda na zagraniczne badziewie wyszła komuś na zdrowie... Więc warto się nad tym zastanowić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz